Recenzja książki „Chuda Emma”. Ciężki moździerz 30,5 cm Škoda w czasie I wojny światowej , Andrzej Zaręba
Andrzej Stawiarski, Chuda Emma i autor z wielką pasją
Bohaterem opowieści jest ciężki moździerz 30,5 cm Škoda i jego dzieje w czasie I wojny światowej. Raczej bohaterką, bowiem broń otrzymała własne imię – „Chuda Emma”. To były czasy, gdy do uzbrojenia podchodzono z szacunkiem czy wręcz czułością przynależną wyłącznie płci pięknej. Niemieckie moździerze Kruppa nazywano „Grubymi Bertami” – od imienia córki właściciela koncernu, a moździerz austriacki, mniejszego kalibru, dziennikarze ochrzcili „Chudą Emmą”.
Nie jestem miłośnikiem batalistyki, zwłaszcza w jej technicznym wymiarze. Nie pasjonuję się schematami, maszynerią i jej zdolnością do niszczenia i zabijania. Krótki epizod w wojsku spowodował, że wiem, czym różni się moździerz od innych miotających pociski urządzeń, ale nie wywołuje on u mnie cieplejszych uczuć wobec artylerii. Jednak książkę Andrzeja Zaręby „Chuda Emma – ciężki moździerz 30,5 cm Škoda w czasie I wojny światowej” przeczytałem i obejrzałem (a jakże, są w niej znakomite zdjęcia) z dużą przyjemnością.
Autor z wrodzoną skromnością już we wstępie informuje czytelnika, że książka powstała przez przypadek. Przypadek bowiem sprawił, że w ręce Zaręby trafił album – pamiątka z frontu, jaką otrzymał kapitan Otto Axmann, oficer 15. baterii zmotoryzowanej Škoda. Portrety żołnierzy przestały być ważne, bo kto rozpozna dziś te twarze? Istotne stały się broń i fortyfikacje, tworzące wówczas malownicze tło. „Sprzęt techniczny zawsze budził emocje, będąc emanacją ludzkich zdolności intelektualnych” – pisze Zaręba. I tak prowadzi swoją opowieść. Zabiera nas w podróż w czasy Wielkiej Wojny, która przeorała Europę. W historię batalii frontowych wplata rozważania o naturze ludzkiej i postępie cywilizacyjnym.
Wojna jawi się tutaj nie jako knucia polityków, przegrupowywania armii, wyniszczające walki w okopach, krew i ból. To raczej nieustająca rywalizacja między budowniczymi fortyfikacji i wynalazcami – od artylerii, uzbrojenia i pocisków. W tym wyścigu zbrojeń ważniejsi byli inżynierowie niż żołnierze.
Ważną częścią książki są fotografie (to także dowód na to, że dobrze zabierać ze sobą aparat fotograficzny nawet na wojnę). Rzetelnie opisane, pozwalają laikom (także takim jak ja) zrozumieć zasady obsługi baterii i przygotowanie jej do boju. Autor podkreśla ich dokumentacyjny charakter, ja zaś zauważam, że są dobrze skomponowane, a fotograf nie był amatorem.
Pochwała należy się wydawcy za staranność i oryginalną szatę graficzną, w której piórko rysownika Andrzeja Zręby też dostrzec można. Historia „Chudej Emmy” jest znakomitym połączeniem specjalistycznego tekstu (dane techniczne, organizacja jednostek wojskowych itp.) z literaturą dla miłośników batalistyki. Tak to moździerz trafił pod strzechy. Wyjątkowo w celu pokojowym.